piątek, 6 stycznia 2012

To już potwierdzone-na blogu wyzwania Reporterskim okiem rusza klub dyskusyjny. Bardzo się cieszę i mam nadzieję na żywą i inspirującą dyskusję.

Klub jest jedną z innowacji zaproponowanych przez Mooly z okazji pierwszych urodzin wyzwania i rozpoczęcia kolejnej edycji. Rocznice skłaniają do podsumowań, pora więc oficjalnie przyznać się do porażki.

Planowałam lekturę:
"Wojny futbolowej" i "Cesarza" R. Kapuścińskiego
"Trudności ze wstawaniem" H. Krall
"Serca narodu koło przystanku" W. Nowaka
"Drugiej strony Księżyca. Przygód na wyspach Pacyfiku." O. Budrewicza
"Jadąc do Babadag" A. Stasiuka

Przeczytałam:
"Schodów się nie pali" Wojciecha Tochmana
"Kaprysik" Mariusza Szczygła
"Żyletkę" Katarzyny Surmiak-Domańskiej
„Polaków portret codzienny: Tata Kazik oraz 29 innych opowieści o ludziach, ich losach i ich emocjach”-zbiór reportaży "Polityki"
Wszystkie te książki oscylują wokół tematów, które zawsze mnie interesowały-skomplikowanych relacji międzyludzkich, konsekwencji codziennych, drobnych decyzji, dramatów i radości rozgrywających się wcale nie w odległych krajach, lecz tuż za ścianą. Ich autorzy udowodnili, że każdy człowiek może okazać się interesujący, wystarczy tylko uważnie go słuchać.

Choć, jak widać, z ubiegłorocznych planów nic nie wyszło, nie mogę odmówić sobie przyjemności stworzenia listy lektur na najbliższe 12 miesięcy. Wybieram:
"Dzisiaj narysujemy śmierć" Wojciecha Tochmana
"Białą gorączkę" Jacka Hugo-Badera
"Marlene" Andżeliki Kuźniak
"Zabójcę z miasta moreli: Reportaże z Turcji" Witolda Szabłowskiego
"20 lat nowej Polski w reportażach według Mariusza Szczygła",
by na koniec dowiedzieć się, co ich autorzy opowiedzieli Agnieszce Wójcińskiej w książce "Reporterzy bez fikcji: Rozmowy z polskimi reporterami". Oby tym razem się udało.

Nowe wyzwanie czyli czas odkurzyć książkowe półki!

Niepomna zeszłorocznej klęski, postanowiłam dołączyć do kolejnego wyzwania czytelniczego, zorganizowanego przez Barbarę, autorkę bloga Wrota Wyobraźni
Tym razem przedsięwzięcie wydaje się wprost stworzone dla mnie, bo nie tylko nie wymaga regularnego zamieszczania recenzji, ale i motywuje do czytania książek od dawna smętnie tkwiących na regale. Przyznam, że piętrzące się stosy powoli przerastają mnie i możliwości lokalowe, więc mały remanent nie zaszkodzi. Aby nie przedobrzyć, zdecydowałam się na trzeci próg, tj. 11-15 lektur.
Priorytety? Powieści, których nie wypada nie znać ("Mistrz i Małgorzata", "Imię róży", "Anna Karenina", "Pani Bovary"), coś autorstwa Pamuka, Thorwalda, Faulknera, Pynchona, Tokarczuk i Stasiuka, ale też czytadła i kryminały wiecznie odkładane na później.
Listę przeczytanych pozycji będę aktualizować w tym poście.

O Polakach (nie)codziennych czyli „Polityka" reportażem stoi

Dobry reportaż prasowy kojarzy się większości czytelników z „Gazetą wyborczą”. Nic dziwnego-to w tej redakcji pracowały w końcu Hanna Krall czy Małgorzata Szejnert, a Wojciech Tochman, Mariusz Szczygieł i Jacek Hugo-Bader szlifowali warsztat/stawiali pierwsze dziennikarskie kroki, tam też ujawnił się talent młodych, lecz już docenianych i mających na koncie książkowe publikacje reporterów: Witolda Szabłowskiego, Katarzyny Surmia-Domańskiej, Andźeliki Kuźniak. Jednak czy naprawdę wartościowe teksty non-fiction można znaleźć jedynie w „Dużym formacie” i „Wysokich obcasach”? Choć przeszły praktycznie bez echa, wydane dotychczas zbiory reportaży „Polityki” udowadniają, że nie. Zachęcona lekturą dwóch poprzednich tomów, bez wahania kupiłam najnowszy, który ukazał się latem ubiegłego roku i również mnie nie zawiódł.

Tytuł „Polaków portret codzienny: Tata Kazik oraz 29 innych opowieści o ludziach, ich losach i ich emocjach” brzmi jakoś smętnie i podniośle, poniekąd sugerując, że otrzymamy pakiet trzydziestu historii o steranych monotonnym życiem ludziach bez właściwości, którzy utyskują na swój los, w skrytości duszy marząc o uczuciach rodem z harlequina. Proszę się nie obawiać-codzienność bohaterów tych reportaży to nie nine-to-five job i kredyt hipoteczny, lecz niebanalne pasje, pokonywanie słabości, wsłuchiwanie się w głos historii, odwaga, by walczyć o swoje, nawet jeśli nie do końca się im należy. ;) Reporterzy niestrudzenie tropią to, co interesujące i dziwaczne, kreśląc przy okazji portret współczesnej Polski, próbującej poradzić sobie z postkomunistyczną transformacją, a także jej mieszkańców-garściami czerpiących z dobrodziejstw kapitalizmu, lecz wciąż nieufnych, wrogich wobec inności.

Pierwsza sekcja opowiada o anonimowych ludziach, którzy wybrali niebanalny sposób na życie (Joanna Pajkowska opłynęła świat niewielkim jachtem, Krzysztof Bross rzucił wszystko dla bieszczadzkiej głuszy) lub wykonują zawody, o których kulisy chciałoby się zapytać, lecz nie bardzo jest kogo (paparazzo, akwizytor, scenarzysta filmów porno). Historia Sybilli i Konrada, którzy poznali się na portalu moritut&nekrofilia, przekonuje natomiast, że nawet zakład pogrzebowy może być owocem wielkiej pasji. Kolejne reportaże przybliżają życiorysy postaci znanych z przestrzeni publicznej, dowiadujemy się więc między innymi jakim ojcem jest Kazik Staszewski i jak artysta Paweł Althamer zmienia oblicze warszawskiego Bródna, nakłaniając sąsiadów do udziału w performance’ach. Następnie dziennikarze „Polityki” przypominają historie, które niegdyś krzyczały z pierwszych stron gazet, by za chwilę zniknąć w natłoku informacji. Edyta Gietka wraca jednak do mieszkańców budynku socjalnego w Kamieniu Pomorskim, który spłonął w Wielkanoc 2009 roku, a Martyna Bunda sprawdza, jak to naprawdę było z oskarżoną o zabicie noworodka nastolatką, która wywołała poród lekami ortopedycznymi zdobytymi przez jej chłopaka. Zresztą czytelnik nie musi umierać z ciekawości po lekturze żadnego z artykułów-krótkie postscriptum zdradza ciąg dalszy i dowodzi, że autorzy nie zapomnieli o swych bohaterach. Na koniec pozostawiono kilka świetnych tekstów o głosie historii, który, choć zagłuszany i ignorowany, niektórym nie daje spokoju.

Ku mojemu zaskoczeniu to nie reportaże Marcina Kołodziejczyka, dotychczas mojego ulubionego dziennikarza „Polityki”, zrobiły na mnie największe wrażenie, choć, jak zwykle znakomite, stanowią w zbiorze silną reprezentację. Absolutnym odkryciem i olśnieniem okazała się wspomniana już Edyta Gietka autorka chyba najlepszego spośród tych trzydziestu tekstów, który powstał z okazji 65-lecia wyzwolenia obozu Auschwitz-Birkenau. Mimo powagi tematu można by westchnąć z rezygnacją i krycie pomyśleć: „Ileż można pisać o tym samym?”. A jednak można-pozornie kierując wypowiedź do uczniów odwiedzających miejsce zagłady ze szkolną wycieczką, tkając ją z fragmentów przewodnika i wzniosłych pedagogicznych referatów, opowiedzieć o kwestiach wciąż nierozstrzygniętych, szczegółach udowadniających, że przebaczenie krzywd i niby-poprawne relacje polsko-żydowsko-niemieckie to tylko dyplomatyczny pozór, ale przede wszystkim o tym, że tragedia w Oświęcimiu powoli traci najważniejszy, ludzki wymiar, by stać się jedynie tematem z podręcznika języka polskiego, obowiązkowym punktem wycieczki po Europie, częścią podstawy programowej MEN-czymś, co POWINNO poruszać, o czym NALEŻY pamiętać.

Nie mogę się nadziwić, ze mimo popularności literatury non-fiction żaden z autorów „Polityki” nie wydał dotąd swych tekstów w formie książkowej, a ich reportaże przeszły praktycznie bez echa (mam na myśli czytelników spoza dziennikarskiej branży, bo reporterzy tygodnika mają na koncie wiele nagród Grand Press), zwłaszcza że wszystkie trzy zbiory ukazały się w okresie wakacyjnym, stanowiąc doskonałą alternatywę dla tabloidów serwujących fotorelacje z egzotycznych wakacji polskich celebrytów czy kolejnych czytadeł o toskańskiej dolce vita. Jeśli ktoś przegapił to znakomite wydawnictwo, radzę szybko nadrobić zaległości.

Szarańcza w Macondo czyli młody Márquez o mroku ludzkiej duszy

Jest taka minuta, w której dogorywa sjesta. Nawet skrzętna, tajemna, ukryta żywotność owadów ustaje w tej właśnie chwili; bieg natury zostaje wstrzymany; świat chwieje się na skraju chaosu, a kobiety wstają, zaślinione, z kwiatem poduszki wyhaftowanym na policzku, dusząc się od upału i lęku i myślą: "Jeszcze jest środa w Macondo". Wówczas znów przykucają w kącie, spajają sen z rzeczywistością i godzą się tkać szept, jakby był on olbrzymim prześcieradłem, tkanym wspólnie przez wszystkie kobiety miasteczka.[1]

Choć okres mojej największej fascynacji Márquezem przypadł na lata gimnazjalne i wraz z nimi bezpowrotnie przeminął, wracam czasem do jego utworów, gdy zatęsknię za takimi własnie zdaniami: Niestety w „Szarańczy”, króciutkiej powieści z początków kariery kolumbijskiego noblisty, nie ma ich zbyt wiele, brak również tak charakterystycznego, niespiesznego snucia opowieści, w których duchy przechadzają się między żywymi, a największe nawet klęski przyjmuje się z niezachwianym spokojem, melancholijnie patrząc w dal.
Pewnego dnia w Macondo potępiony przez mieszkańców i od lat żyjący w odosobnieniu lekarz popełnia samobójstwo. Choć gmin odmawia mu katolickiego pochówku, pułkownik, będący niegdyś gospodarzem doktora, postanawia spełnić złożoną przed laty obietnicę i wbrew woli ogółu pogrzebać zmarłego. Czym medyk zawinił miasteczku, a czym zasłużył na wdzięczność weterana? Pełna retrospekcji narracja prowadzona z perspektywy trzech osób-pułkownika jego córki Isabeli i wnuczka-stopniowo odkrywa przed czytelnikiem te tajemnice. Z opowieści wyłania się obraz bezlitosnej społeczności podobnej stadu dzikich zwierząt i rządzącej się własnymi prawami, w której nie ma miejsca na litość i współczucie. Kto choć raz przeciwstawi się wspólnocie mieszkańców, będzie wyklęty na zawsze.
A tytułowa szarańcza? To kompania bananowa-plaga, która znienacka spadła na miasteczko w pełni rozkwitu i, pożywiwszy się niczym chmara owadów na dorodnym zbożu, pozostawiła je bez życia, wprawiając mieszkańców w stan ponurej rezygnacji.
Umiejscowienie akcji i bohaterowie sprawiają, że „Szarańczę" można uznać za swoiste preludium historii o Macondo, wprawkę do „Stu lat samotności”. Ja jednak odnalazłam w niej raczej zapowiedź „Kroniki zapowiedzianej śmierci”, w której również niepisane prawo jest istotniejsze niż człowiek, a także echa wczesnych, bardzo abstrakcyjnych i pełnych niejasności opowiadań Márqueza, za którymi nigdy nie przepadałam. „Szarańcza” również wprawiła mnie raczej w konfuzję niż w zachwyt. Opowieść jakoś dziwnie rwie się i zacina, a odpychająca posępność sprawia, że chce się z niej jak najszybciej otrząsnąć, tak jak przepędza się uporczywego owada.





[1] Szarańcza", Gabriel García Márquez, przełożył Carlos Marrodán Casas, wyd. MUZA SA, Warszawa 1995, str. 54



środa, 4 stycznia 2012

Kulturalne wspominki czyli the best of 2011

Rok 2011 rozpoczęłam, pełna zapału, od przystąpienia do trzech wyzwań literackich (Papierowy zwierzyniec, Bracie, siostro...rodzino, Reporterskim okiem), z których, o zgrozo, zupełnie się nie wywiązałam. Nawet jeśli przeczytałam zaplanowane lektury lub inne o zbliżonej tematyce, ich recenzje nie powstały. Mimo to na bieżąco śledziłam zamieszczane tam opinie, dopisując wiele pozycji do listy must-have i wzdychając: „Ach, gdybym ja też tak potrafiła!”, ilekroć zachwycił mnie recenzencki kunszt któregoś z uczestników. Na szczęście wyzwania są bezterminowe, więc mogę się jeszcze zrehabilitować, a o pewnych szansach powodzenia świadczy fakt, że od niedawna udzielam się na blogu Porozmawiajmy o książkach-wirtualnym klubie dyskusyjnym.

Bilans czytelniczy również nie jest imponujący: mam na koncie 49 książek., spośród których najwyżej oceniłam „Rok 1984” Orwella (bezsprzeczne arcydzieło niewymagające chyba rekomendacji; dopracowana co do szczegółu, przerażająca wizja totalitarnego państwa napawa nieufnością wobec polityków i nadzieją, że nigdy nie przyjdzie nam żyć w takim świecie) oraz „Zły” Tyrmanda (bo od dawna żadna polska powieść tak mnie nie wciągnęła, a także ze względu na barwny, pełen czułości opis odbudowującej się z powojennych gruzów Warszawy-miasta, w którym mieszkam od ponad dwóch lat i którego losy coraz bardziej mnie fascynują). Odkrycie roku to proza Trumana Capote, mistrza krótkiej formy. „Muzyka dla kameleonów” oraz „Śniadanie u Tiffany’ego: Powieść i 3 opowiadania” dostarczyły mi wiele czytelniczej przyjemności i wzruszeń, podobnie jak poruszająca, choć niepozbawiona czeskiego humoru „Śmierć pięknych saren” Oty Pavla, „Pijąc kawę gdzie indziej”-skłaniające do refleksji o różnych obliczach odmienności i wyobcowania opowiadania amerykanki ZZ Packer czy wielowątkowe „Good night, Dżerzi” Janusza Głowackiego, złożona opowieść o Jerzym Kosińskim, Nowym Jorku, rosyjskiej duszy i losie pisarza w wielkim mieście.

Młode pokolenie polskich reporterów jak zwykle nie zawiodło-najbardziej poruszające okazały się „Schodów się nie pali” Wojciecha Tochmana, „ Żyletka” (debiutancki zbiór Katarzyny Surmiak-Domańskiej) oraz trzeci już wybór najlepszych reportaży „Polityki” (recenzje wkrótce). Jak się jednak okazuje, tym uznanym już twórcom rośnie silna konkurencja, o czym przekonałam się w listopadzie w warszawskim klubie Powiększenie, podczas 15. urodzin wydawnictwa Czarne (obfitujących też w inne atrakcje: koncerty, prowadzone przez Krzysztofa Vargę spotkanie z Moniką Sznajderman i Andrzejem Stasiukiem czy emisję powstałego prawie 20 lat temu filmu dokumentalnego o tym ostatnim), kiedy to Filip Springer („Miedzianka:Historia znikania”), Przemysław Koniecki („W pośpiechu”), Witold Szabłowski („Zabójca z miasta moreli:Reportaże z Turcjioraz Marcin Michalski i Maciej Wasielewski („81:1:Opowieści z Wysp Owczych”) opowiedzieli Agnieszce Wójcińskiej („Reporterzy bez fikcji:Rozmowy z polskimi reporterami”) o swoich dotychczasowych dokonaniach i zdradzili, nad czym obecnie pracują, a zapewniam, że jest na co czekać. Uczestniczyłam też w innych spotkaniach z autorami literatury non-fiction: Mariuszem Szczygłem, Anną i Marcinem Mellerami czy Witoldem Szabłowskim. Teraz pozostaje mi jedynie sprawdzić, czy ich reportaże są równie fascynujące jak opowieści.

Nie wiem dokładnie, ile filmów obejrzałam w minionym roku, ale na pewno ustanowiłam nowy rekord życiowy, co, ze względu na mój zupełny brak kinematograficznego zacięcia, wcale nie wymagało wielkich wysiłków. Za namową koleżanki nadrobiłam nieco nieznajomość klasyki, stwierdzając, że powstające obecnie komedie nie umywają się do tych sprzed lat („Pół żartem, pół serio” czy „Jak ukraść dziesięć milionów”-cudeńka!), ale to właśnie współczesne produkcje podobały mi się najbardziej, by wspomnieć „Debiutantów” z Melanie Laurent i Ewanem McGregorem (przezabawna, a jednocześnie wzruszająca opowieść o międzyludzkich relacjach, nieco w klimacie „Między słowami”), „Nieściszalnych” (brawurowa komedia twórców „Jabłek Adama”), „Bękarty wojny" czy „Jak zostać królem”. Po raz kolejny wybrałam się na festiwal filmów rosyjskich Sputnik nad Polską. Choć obyło się bez odkryć na miarę Aleksieja Bałabanowa, którego „O potworach i ludziach” i „Morfina” zachwyciły mnie podczas poprzedniej edycji, powoli wyrastam na miłośniczkę kultury rosyjskiej. Największe wrażenie zrobiła na mnie quasi-dokumentalna, oparta na opowiadaniu Czechowa „Sala nr 8” o cienkiej, zależnej jedynie od sposobu postrzegania (lub, co przerażające, sugestii) granicy między szaleństwem a poczytalnością.

Rok 2011 obfitował również w niezapomniane wrażenia muzyczne. Przede wszystkim miałam okazję na żywo zweryfikować dawne zachwyty nad muzyką rockową lat 60. i 70., bowiem w kwietniu Roger Waters wystąpił w łódzkiej Atlas Arenie z legendarnym „The Wall”, a w sierpniu w warszawskim Torwarze Robert Plant ze swoim nowym zespołem The Band of Joy zaprezentował zarówno ciekawe aranżacje hitów Led Zeppelin, jak i niedawno powstałe kompozycje. O ile pierwsze widowisko zachwycało jedynie rozmachem i efektami wizualnymi, bo współtwórca Pink Floyd zdawał się występować z playbacku i bez specjalnego zaangażowania, Plant udowodnił, ze wciąż jest w fantastycznej twórczej i fizycznej formie oraz że ma niezaprzeczalny talent do dobierania sobie współpracowników. Rewelacyjni instrumentaliści z The Band of Joy , mistrzowie rocka z naleciałościami bluesa, folku czy muzyki świata, sprawili, że sierpniowy koncert był prawdziwym świętem melomanów.

Podczas 7. edycji Warszawskiego Festiwalu Skrzyżowanie Kultur, tym razem skupiającego się na twórczości artystów europejskich,. najlepiej bawiłam się na koncercie izraelskiego The Idan Raichel Projekt (niestety ich nagrania kompletnie nie oddają atmosfery, jaką tworzą muzycy podczas występów na żywo), ale spore wrażenie wywarły też na mnie niebanalne osobowości Marii Kalaniemi (fińska wirtuozka akordeonu, na punkcie którego mam sporego bzika) i hiszpanki Mercedes Peón, żywiołowej wokalistki, perkusistki i kompozytorki. Z kolei Męskie Granie w warszawskim Koneserze potwierdziło klasę polskich muzyków. Na szczególne wyróżnienie zasługuje występ Lecha Janerki, Lao Che, którzy fantastycznie wypadają na żywo, oraz wspólna improwizacja Leszka Możdżera i Wojciecha Waglewskiego. Podczas pięciogodzinnego koncertu nawet pogoda, tak kapryśna tego lata, dopisała, a świetną zabawę zmąciła jedynie wiadomość o nieodżałowanej śmierci Amy Winehouse.

Ciekawą inicjatywą okazały się zorganizowane po raz pierwszy w Pałacu Kultury i Nauki Europejskie Targi Muzyczne Co jest Grane, dające możliwość spotkania z ulubionym twórcą, udziału w warsztatach, posłuchania muzyki na żywo czy obejrzenia interesujących filmów. Skorzystałam z dwóch ostatnich opcji i wybrałam się zarówno na kinowe pokazy „Once”, „Będzie głośno” (rewelacyjny dokument o muzycznej drodze oraz tajnikach warsztatu trzech świetnych gitarzystów i kompozytorów: Jimmy’ego Page’a z LED Zeppelin, The Edge’a z U2 i Jacka White’a) i „Control” (hipnotyzująca, choć, jak sądzę, nieco tendencyjna, gdyż powstała na podstawie wspomnień jego żony, opowieść o wokaliście Joy Division, Ianie Curtisie), jak i otwierający targi, niespełna pięciogodzinny koncert (za jedyne 20 zł!), podczas którego wystąpiły młode zespoły ciekawym dorobku: Baaba (moje największe odkrycie), Renton, The Phantoms, Phantom Taxi Ride (do kompletu ;)) i Paula i Karol, kolejni twórcy wypadający, moim zdaniem, znacznie lepiej na żywo niż na płycie, którzy rozgrzali publiczność przed występem gwiazd wieczoru-Fisza i Emade, prezentujących głównie materiał z nowego, świetnego kompaktu pt: „Zwierzę bez nogi”. Jestem bardzo ciekawa, co przygotują organizatorzy w przyszłym roku.

Z wielką przyjemnością uczestniczyłam też w koncertach Lublinem Klezmorim (mało popularny, a szkoda, zespół klezmerski) i Nouvelle Vague, choć w tym drugim przypadku mam sporo zastrzeżeń do organizacji. Skoro już klub Palladium sprzedał tyle biletów (a nie należały one do tanich), że w sali nie było gdzie wetknąć szpilki i nie dało się swobodnie oddychać, mógł przynajmniej zatrudnić na ten wieczór dodatkowych szatniarzy, by na odbiór płaszcza nie czekało się godzinę.

Muzyczne odkrycia ubiegłego roku? Wspomniana już Baaba, Bajzel, Bassisters Orchestra, Blondie i The Police (ach, ten mój refleks ;)), Feist, Manu Chao i Pablopavo, a także pojedyncze albumy Amona Tobina, Arcade Fire, Niny Nastasii, Shofar, The National.

W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy najmniej zachwycałam się w teatrze, choć „Boska!” z Krystyną Jandą w roli głównej, „Między nami dobrze jest” w Teatrze Rozmaitości (adaptacja doskonale ożywia dramat Masłowskiej i eksponuje wszystkie literackie smaczki) czy „Moralność pani Dulskiej” w Teatrze Współczesnym mnie nie zawiodły. Na szczególne wyróżnienie zasługują jednak oparte na zapiskach Witolda Gombrowicza „Dzienniki” w gwiazdorskiej obsadzie, jeden z pierwszych spektakli założonego przez Tomasza Karolaka teatru IMKA, który zdaje się stawiać na niebanalny repertuar i dawać szansę młodym twórcom. Niedługo wybieram się tam na kolejny spektakl i liczę, że i tym razem się nie zawiodę.

Jeśli chodzi o wrażenia podróżniczo-architektoniczno-artystyczne, najmilej wspominam podziwianie na żywo licznych dzieł Antonio Gaudiego tudzież innych atrakcji malowniczej Barcelony, wizytę w Muzeum Historycznym w Sanoku, gdzie można obejrzeć nie tylko prace Zdzisława Beksińskiego, ale i imponujący zbiór ikon z podkarpackich cerkiewek (wiele z nich miałam okazję odwiedzić dzięki mojemu historykowi z liceum, więc sanocka wystawa jest niejako ostatnim przystankiem w tej podróży), wystawę „Choreografia ciał” w Zachęcie, a zwłaszcza zachwycający film „The Cost of Living” oraz przedświąteczne kiermasze, a zwłaszcza te w klubach Nowy Wspaniały Świat i 1500 m2 do wynajęcia, ze względu na obfitość oryginalnych, niespotykanych wyrobów hand-made.

Rok 2011, obfitujący w ciekawe wydarzenia i niezwykle inspirujący, pozostawił po sobie wiele wspomnień. Mam nadzieję, że ten nowy, 2012, nie będzie mu w niczym ustępował, a ja znajdę czas nie tylko na czerpanie garściami z bogatej kulturalnej oferty, ale i na dzielenie się wrażeniami na blogu.

piątek, 23 grudnia 2011

Krótkie usprawiedliwienie :)

Zbliża się koniec roku-okres bilansów, podsumowań. Próbując przypomnieć sobie książki, filmy czy wydarzenia, które wywarły na mnie największe wrażenie w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy, zdałam sobie sprawę, jak wiele szczegółów zatarło mi się już w pamięci. Pragnąc choć część wrażeń ocalić od zapomnienia i zaradzić panującemu w głowie bałaganowi, postanowiłam założyć bloga. Prawdopodobnie przyjmie on formę chaotycznego zbioru notatek, amatorskich opinii o przeróżnych tworach kultury, linków, cytatów. Jeśli kogoś zainspiruje-będzie mi bardzo miło.